Kiedy 3 lata temu, po serii filmów pokazujących okrutne traktowanie zwierząt w przemyśle kosmetycznym i mięsnym, odłożyłam z powrotem do lodówki kiełbaskę, którą planowałam zjeść, nie przypuszczałam, że tak zacznie się moja droga do wegetarianizmu i jeszcze dalej. Nie wyobrażałam sobie niedzieli bez schaboszczaka, za rarytas uważałam makaron z serem i skwareczkami (jak daleki od moich dzisiejszych standardów!), a ulubionym śniadaniem, które często serwowała małemu niejadkowi mama, były parówki, zamawiane specjalnie z konkretnej firmy, bo tylko takie lubiłam. W niemal każdym moim daniu pojawiały się produkty odzwierzęce, wcale nie przesadzam. Z obrzydzeniem patrzyłam na sałatę, cukinię, dynię, czosnek, awokado i wiele więcej. Pietruszką zaś w moich oczach można było zepsuć absolutnie każde danie. Nic więc dziwnego, że nie przychodziło mi nawet do głowy, że mogłabym wytrwać na diecie bez mięsa.
Wtedy myślałam tylko o tym, że nie chcę tego robić teraz, w tym momencie. Że nie mam ochoty. Mimo pełnej już wtedy świadomości co kryje się za szynką, którą kładę sobie na kanapce, świadomości procesu, którego produkt w estetycznym opakowaniu biorę ze sklepowej półki, wciąż wydawało mi się, że na dłuższą metę nie dam rady z tego zrezygnować. Sądziłam również, że bez korzystania z wyszukanych produktów, nie uda mi się skonstruować zbilansowanej diety. Że od teraz moja kuchnia musiałaby zamienić się w coś bardziej przypominającego pracownię alchemika. Że zamiast pieczonego kurczaka będę zmuszona przygotowywać skomplikowane mikstury średnio zadowalające podniebienie. Przecież od tylu osób od dziecka słyszałam, że muszę jeść mięso. Moja kochana babcia Basia – jak pewnie wiele babć – powtarzała „możesz zostawić ziemniaczki, ale zjedz chociaż mięso”. Więc chyba to ono było najważniejsze?
Jednak dni mijały, a moja niechęć do jedzenia produktów mięsnych nie. W końcu po miesiącu, może dwóch, po prostu zdałam sobie sprawę, że coś, co wydawało mi się niemożliwe, po prostu się stało. Że od dawna nie jem mięsa i już zwyczajnie nie chcę tego robić. Nie było to też tak trudne, jak mi się wcześniej wydawało. Kotlety z soczewicy à la paluszki rybne przygotowywane przez moją siostrę, czy kebs z pieczoną ciecierzycą, zjawiały się jak kolejne drobne cuda tej nowej, lepszej kuchni.
Kiedy dziś myślę o tamtym momencie, czuję wstyd, że przez 19 lat (bo tyle lat miałam stojąc nad tym nieszczęsnym pętkiem kiełbasy) zgadzałam się na jedzenie produktów, za którymi stoi niewyobrażalne cierpienie. Jednocześnie cieszę się, że potrafiłam to zmienić.
Od 1985 roku 20 marca obchodzimy Międzynarodowy Dzień bez Mięsa. To chyba niezła data, tak mi się wydaje, na założenie bloga o takiej tematyce. Ale też na wiele innych decyzji. Oczywiście w tym miejscu chciałabym zachęcić Cię, Drogi Czytelniku, do przejścia na wegetarianizm lub – jeszcze lepiej – weganizm. Jak jednak powtarza wiele osób – mała zmiana jest lepsza niż żadna. Jeśli nie wyobrażasz sobie dnia bez kanapki z szynką, możesz zrezygnować z mięsa w innym posiłku. Zaskocz swój żołądek zweganizowaną wersją mielonego z soczewicy albo innych strączków. Spróbuj wprowadzić jeden dzień bez mięsa, albo właśnie zdecyduj się na jeden dzień w tygodniu, w którym będziesz kład je na swoim talerzu. Musimy pamiętać, że zmiana nawyków żywieniowych każdego z nas jest konieczna do poprawy sytuacji zwierząt. Każdy krok w stronę diety opartej na roślinach jest krokiem w stronę zmniejszenia okrucieństwa wobec zwierząt. Jest też niezbędny, jeśli chcemy zapobiec stopniowe wyniszczanie planety, na której wszyscy – póki co – żyjemy.
Comments