Większość z nas chciałoby być zdrowymi, mieć jędrne zadki, gładką skórę i brak nadciśnienia na starość. Ja bym na przykład chciała. A tu jak na złość na białym koniu braku dyscypliny i słabej woli wjeżdżają jedna za drugą paczka chipsów, fryteczki, lody, czekolada i – no przecież nie taki najgorszy – pop corn. Co teraz? Czy wszystko stracone? Czy muszę pogodzić się z cellulitem, rakiem jelita grubego, odcukrowymi pryszczami i dresem w gumkę? Jeśli jesteś kobietą, to nawet bez jaśnie frytek i szlachetnej czekolady na ok. 85% cellulit i tak będziesz mieć, więc luz. Nie Twoja wina. Co do całej reszty: nie, nie musisz.
Sama jestem jedną z ofiar myślenia zero jedynkowego. Jeśli po dwóch tygodniach regularnych ćwiczeń i zdrowej diety spotkam się nagle z bliska z zupką instant i całonocnym leżeniem przed ekranem – kabum! – wszystko stracone. W przypływie dramatyzmu porzucam wszelką nadzieję na sprawne zwieracze na starość, ronię łzy rezygnacji i wpycham w siebie kolejną porcję cukrów prostych. Tymczasem to dopiero w tym momencie ponoszę porażkę.
Trzeba to powiedzieć i powtarzać (zwłaszcza sobie) bardzo jasno: w zdrowej diecie jest miejsce na niezdrowe przekąski. Za zdrowie naszego organizmu i – co za tym idzie – jego wygląd nie odpowiadają nasze pojedyncze słabości, jeden wieczór przeleżany pod kocem zasypanym okruszkami, czy pizza z mrożonki zamiast domowego obiadu. Jeśli – i tutaj dochodzę do sedna – na codzień wypracowaliśmy zdrową rutynę. Zdrowa rutyna wcale nie oznacza diety pełnej wyrzeczeń. Większość z nas nie wytrzyma całe życie na diecie redukcyjnej, bez cukru, soli, chleba i makaronu. Ja na pewno nie wytrzymam. Zwłaszcza bez soli. Ale już zupełnie bez problemu mogę wytrzymać całe tygodnie, jedząc tyle zaplanowanych, zdrowych rzeczy, że za chipsa moja głowa nie ma już bardzo czasu tęsknić. Oczywiście to nie jest jedyna, słuszna, ostateczna recepta. Jest ich wiele i jestem przekonana, że większość z nas w końcu trafi na własną. U mnie takie podejście sprawdza się póki co najlepiej.
Lubię jeść, gotować, planować jedzenie, myśleć o jedzeniu. Oczywiście nie zawsze. Są takie dni, kiedy na widok mojego sadła nienawidzę wszystkiego i wszystkich, zaczynając od siebie, a na jedzeniu kończąc. O moich skomplikowanych relacjach z jedzeniem pewnie jeszcze kiedyś tu opowiem, więc teraz skończę na tym, że już wiem, że takie dni to drobny sabotaż mojej głowy i trzeba jej wybaczyć. No więc w te dni kiedy bardzo lubię jeść i całkiem lubię siebie, miewam różne zachcianki. Na solone chipsy przeważnie, albo vifona kimchi (to nie jest post sponsorowany, ale jeśli vifon będzie chciał mi płacić w tych zupkach, to nie wiem, czy się oprę). Wiem już też, że znacznie rzadziej dopada mnie nagła żądza na olej palmowy, gdy zjem smaczne śniadanie, mam już zaplanowany zdrowy obiad i choćby mglistą perspektywę satysfakcjonującej kolacji. I jakiś koktail owocowy na wszelki wypadek. Pomysł "Aaaa, zrobię se jakąś kanapkę...." odpada. Z góry klęska. Po dwóch zaplanowanych kanapkach będę dalej głodna. Gapiąc się w ekran z otwartą lodówką i jej połową na stole zjem pół bochenka chleba z majonezem (mój przepis na wegański majonez już wkrótce) i wszystkim, co w tej lodówce znalazłam, zagryzę ciastkami, potem ciastko chipsem, potem ciastkiem, potem zobaczę swoje sadło i pójdę płakać do kibla. Nope, niedobrze, bardzo źle, nie polecam.
Dlatego krok pierwszy do rozpracowania systemu to: poznaj swoje słabości. Wiadomo: wróg jest podstępy, czai się za rogiem, więc trochę trzeba pogłówkować, no ale kto, jak nie my. Ostatecznie to my siebie robimy w konia, więc nam najłatwiej powinno być zrozumieć, jak to robimy. Jeśli macie w sobie tyle odwagi (ja nie mam, jedzenie to wrażliwy temat, patrz wyżej), to zapytajcie o to kogoś bliskiego, najlepiej z kim mieszkacie. Kiedy już spłynie na Was oświecenie i rozkminicie, na czym opiera się Wasz ciągły brak systemu, zapytajcie sami siebie, czy naprawdę chcecie to zmienić. Tylko tak poważnie, bez ściemy. Nikt od Was niczego w tym temacie nie wymaga (a jeśli wymaga, to poślijcie do diabła). To jest Wasze ciało i Wy się musicie z nim wygodnie ułożyć. Dla mnie argumenty urodowe są zupełnie chybione. Zwykle czuję się nieatrakcyjna, więc perspektywa tego, że utyję, tak bardzo mnie nie boli. Ale już fakt, że mogę być niesprawna fizycznie albo kiedyś w przyszłości niesamodzielna, schorowana, przeraża mnie w opór. Dlaczego Wy chcecie jeść inaczej? Kiedy będziecie mieć już rozpracowanego wroga i dobry powód, żeby się z nim mierzyć – 3/4 roboty za Wami. Wystarczy teraz ogarnąć, które rzeczy z caaaaaałej litanii żarcia tego świata dają Wam największą frajdę. Raz w tygodniu macie ochotę na vifona, jak ja? Spróbujcie super prostej, domowej pho – a nuż da radę. Musicie do porannej kawki ciasteczko, bo nie wytrzymacie? Przetestujcie te owsiane, pełnoziarniste, z fasoli, słodzone daktylami albo innymi suszonymi owocami. Prawdopodobnie 1/3 z tych prób skończy się gwałtownym: "Nie, sorry laska, idę po vifona". U mnie tak jest. Ale to i tak 2/3 do przodu! A nawet jeśli 1/3, to co? Macie całe życie, żeby robić to stopniowo lepiej.
A jeśli już musicie tego vifona albo ciasteczko i nie ma wyjścia? No to musicie i już. Zdrowy stosunek do nawyków żywieniowych to też sztuka wybaczania sobie i pozwalania na takie słabości. Bo – powtórzmy raz jeszcze – chodzi o zdrowe nawyki, a nie niezdrowe, pojedyncze skoki w bok.
Comentários